poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Dzień.


Dzień




Cztery pory dnia 
  Poranek, Dzień, Wieczór, Noc
        (reminiscencje z Droszkowa - wiosna 2009)

         
          I tak zaczął się dzień nowy. Kolejny, z kalendarza wyjęty. Który z kolei…, nie wiem tego dzisiaj. Jakiś dzień tygodnia, miesiąca, roku. Wszystkie są jedną całością, jednym ciągiem, jakby życie całe było takim niekończącym się dniem, choć ciągle w nim coś umiera i rodzi się na nowo. Jedno było pewne, była wiosna.
Tak właśnie zaistniał dla mnie Droszków, misternie tkany siłami dwojga ludzi, przez ponad rok, by w końcu można było w nim zamieszkać. W starym gospodarstwie, z którego już dawno wszelkie ciepło życia uleciało, dobrze miały się tylko pająki i myszy buszujące po resztkach, pozostałościach poprzedniej świetności, choć może różnie z tym było. Legendy i opowieści sobie, a to co zostało, mówiło zupełnie coś innego i do tego ten biedny i samotny pies uwiązany na łańcuchu do poprzedniej epoki.  Smutny i zimny z odpadającymi tynkami, popadający w ruinę dom, może podzieliłby los wielu innych, które już się rozsypały, lub czeka podobny los. Był to przygnębiający widok, w tej pięknej dolinie stworzonej siłami natury, gdzie trawy, rośliny zielne i lasy żyją, i z tego faktu nic sobie nie robią.

         Tworzyliśmy to miejsce wspólnymi siłami, we dwoje, z pomocą innych, by na nowo ożyło i mogło współbrzmieć ze swym otoczeniem. Wiele prac już za nami, ale i wiele jeszcze przed. Dlatego każdy dzień wypełniony był działaniami po brzegi.

         Wróciłem do kuchni, która była zarazem pokojem dziennym, według starej tradycji wiejskiej. To miejsce, w którym przyrządzało się posiłki, spożywało, odpoczywało, spało, spotykało z innymi ludźmi, prało, kąpało i często spało. I tak też zostało. I nam podobnie ta izba służyła. Duża, przestronna ożyła na nowo. Wprawdzie nad nią, na piętrze, remontowaliśmy pokój-sypialnię z pracownią komputerową, bo to czasy współczesne, początek 21 wieku, to jednak, a tym bardziej zimą, kuchnia pozostała centrum naszego życia.

         Światło dzienne przez małe okienka już wkrada się bezszelestnie wypierając mroki z zakamarków, a kształty nabierają wyrazistości. Cisza, spokój i czas, którego tu nie ma, mimo wiszącego na ścianie zegara, odmierzają rytm działań. Sercem jest piec, jeszcze do niedawna stary, remontowany, dzisiaj po wyburzeniu tamtego, nowy, rękami zduna postawiony, oddaje resztki ciepła. Nadeszła pora, by go obudzić. To jedna z pierwszych czynności. Po wybraniu popiołu, następuje ceremonia rozpalania go na nowo. Zresztą wszystkie czynności jakie się tu wykonuje, w tym miejscu, w tej dolinie, w Droszkowie, są namaszczone wyjątkowością, nic nie powszednieje. Tak więc drobne szczapki, których zapas jest dosuszany na nim, układa się na rusztach i trzeba wiedzieć jak, by od jednego przyłożenia zapalonej zapałki, zajęły się. Nad poszczególnymi drewienkami pojawiają się pojedyncze płomyki. Trwa to chwilę, gdyż za moment całe wnętrze wypełnione jest jasnym blaskiem żywego ognia. Przymykam drzwiczki, słychać trzaski i huk ognia. Teraz on mówi, to jego czas. Grzeje płytę, na której stoją już garnki z wodą. Powoli rozchodzi się ciepło po całej izbie. Jak żywa istota z duszą, jest tutaj.

         Nadeszła teraz pora na zwierzaki, które pod drzwiami, w sieni, przypominają o swoim istnieniu. To „Misiu”, który odzyskał wolność i chadza swoimi ścieżkami. Ma swój świat, ale i do nas się przewiązał i lubi być pieszczony. Zresztą nie tylko on, bo koty „Maciuś” i „Tygrys” tak samo, są i łaszą się, a potem znikają na pół dnia, lub wylegują w słońcu, bacząc na to, co my robimy i gdzie jesteśmy. Kiedy szykuję im jedzenie, czy też ukochana, kręcą się między nogami, gadają, ocierają, by za chwilę skupić się na swoich miskach. To pierwsze stworzenia, które są z nami. Może będzie ich więcej. Owieczki, koza, krowa, koniki huculskie,… zobaczymy.

Obcowanie ze zwierzętami jest jedną z dróg do zrozumienia, oczyszczenia z wszelkiego pyłu tej jakże pogmatwanej epoki. Tu się nie jest ich panem, ani sobie panem, się współistnieje. Nie jest się panem kogokolwiek czy też czegokolwiek. I kiedy tak się jest, z wnętrza serca wypływa miłość do wszystkiego, rodzą się więzi niezależne, przychodzi głęboka świadomość współistnienia i drogi którą się kroczy…

„Misiu” właśnie znika za załomem domu, gdzieś go niesie, koty najedzone przeciągają się i też za chwilę wymkną wedle swej natury, na łąki.

         Wreszcie chwila dla nas. Toaleta poranna. Miska na ławie z ciepłą wodą, mydło i tylko tyle, ile naprawdę potrzeba. Był czas, kiedy po wodę chodziło się do studni i było jej  ile się przyniosło. Dzisiaj jest już bieżąca, z kranu, ale pozostało nam to, że się jej nie zużywa więcej. Kiedy nic człowieka nie goni i żyje w spokoju, pojawia się czas na wszystko, tak więc widzimy się w czynnościach jakie wykonujemy. Dostrzegamy każdy ruch zamierzony czy też nie i nagle okazuje się, że w tym wszystkim zawarte jest nieopisane piękno. Taniec rąk, nóg, tułowia, głowy i zachwyt nad tym cudem. Ten zachwyt nie opuszcza nas przez cały dzień i co rusz o sobie przypomina. W końcu śniadanie na stole. Niewiele do siebie mówimy, całą resztę wyrażają gesty, wyrazy twarzy, które promieniują otwartością, gdzie zbędne są słowa: zaufanie, oddanie, umiłowanie… A śniadanie… proste, zdrowe i… skromne. Chleb, masło, herbata, szczypior, czasem jajecznica, czy też ser, spożywane w milczeniu i smakowaniu. Nie wiem jak to wyrazić; ale nie ma w tym jakiegoś wynaturzonego dogadzania podniebieniu, raczej zwyczajne napełnianie się energią, by żyć dalej, z poczuciem piękna, łaskawości, dobrotliwości i nie wiem czym jeszcze...

         Słońce podnosi się coraz wyżej, tak więc pełni nowych sił, podejmujemy wyzwania dnia tego, wynikające z naturalnych potrzeb. Są prace, które uzgadniamy razem, ale jest wiele takich, które w sposób naturalny przypisane są ukochanej czy też mnie. Te jak i wszystkie inne, jeśli wykonuje się w poczuciu zrozumienia ich istoty i pełnej akceptacji, przynoszą radość z istnienia, współistnienia z przyrodą, która dookoła w wiosennym przebudzeniu aż wrze. Każde zajęcie, choćby najcięższe było, wykonywane w skupieniu, roztropnie, w poszanowaniu własnego ciała, które wraz z nami, jako jedna całość podejmuje wzywanie, przynosi rezultat oczekiwany we właściwym sobie czasie. Nie ma tu miejsca na dyktat umysłu, bo często jest on złym doradcą i przyczyną porażek takich czy innych. Tak więc, kiedy się pracuje w głębokim zrozumieniu, to każda trudność jest do pokonania i w tym działaniu jest również czas na odpoczynek, refleksję, na widzenie wszelkich zjawisk, które mają miejsce dookoła w każdej chwili.

         Ludzie szukają szczęścia. Czasami wędrują po całym świecie, aby je znaleźć i nie jest im dane. Szukają w posiadaniu, i wydaje im się, że ta kolejna rzecz, którą posiądą wreszcie wybawi ich z udręki życia, że przyniesie upragnioną wolność i radość, ale ciągle tak się nie staje. Mówią, to moje, to i tamto i odgradzają się z lęku przed utratą. Mają wrażenie, że są lepsi od innych, a tak naprawdę skrywają to, co jest ich ubóstwem. W końcu, zmęczeni powoli gasną. Rozgoryczeni, zgorzkniali, powoli ślepną, głuchną i ostatnią iskrę nadziei zaczynają pokładać w raju, który kiedyś tam w ich mniemaniu po śmierci nastanie. Nie wiedzą, że ten raj jest tu na Ziemi, w każdej chwili i nie ma innego. Nie ma innego miejsca jak to tu, teraz.

Więc jak dotrzeć w to miejsce, miejsce tu i teraz. Początek jest w nas samych. To bardzo proste, a jednocześnie tak niewielu udaje się. Potrzeba uwolnić się od własnego umysłu, jego strachów i lęków, zależności od autorytetów, tym samym jego dyktatu i zacząć żyć w wolności. Kiedy dokona się tego pierwszego kroku, powoli przychodzi zrozumienie wielu, a z czasem wszystkiego. I wraca się do raju utraconego, inaczej mówiąc zaczyna obcować z Istnieniem, istotą wszystkiego i wszystko staje się jednym w wielości.

Ale wracając do dnia dzisiejszego, to właśnie takie miejsca jak to, w Droszkowie, mogą ułatwiać to poznanie, gdzie w sposób naturalny i zamierzony, jeszcze wiele się dzieje dookoła i jawi, jak żywa tablica z wielkimi literami prawdy, która jest wieczna.

Wystarczy zacząć uważniej przyglądać się naturze, zauważać na przykład plejadę kolorów i wzorów motylich skrzydeł, łąkowych kwiatów itd., itd. Kiedy zacznie się widzieć wszelki ruch i słyszeć dźwięki, które ona wydaje, to staniemy urzeczeni. Niesamowite, ten świat przecież tańczy nieustannie wzorami, muzyką, ruchem, śpiewem i kolorami.

Droszówka gada, bulgocze, szemrze, ale może też huczeć potężną mocą. Mieliśmy okazję poznać ją i z tej strony. Łagodność i potęga jest we wszystkim co nas otacza, dlatego mając oczy i uszy otwarte i żyjąc w czujności sami stajemy się wielcy i potężni. A wszystko to, to jest jedno.

Czy żniwiarz z kosą nie jest tancerzem? Czy zbierając kamienie, również nie tańczę. A uprawiając ziemię, hodując rośliny, zbierając zioła, runo leśne, gotując, sprzątając, idąc po górach itd., itd., również nie tańczę? A tańcząc nie tańczę…?

         Ani spostrzegłem się jak słońce obwieściło swój półmetek na tej półkuli ziemi, w zenicie, nad Droszkowem. Skryłem się w cieniu. Nieopodal, też w cieniu leżał Misiu. Jaka ulga…, rozedrgane mięśnie pieściły mnie swym zmęczeniem. Zatopiłem się na moment w bezruchu, niebycie, czując i nie wyrażając, jakby mnie nie było tutaj. To jak błogostan, z którego po chwili wynurzyłem się i sięgnąłem po flet obok mnie leżący i popłynęły w przestrzeń dźwięki pojedyncze, a po policzkach płynęły łzy. Wzruszyłem się, nie pierwszy raz zresztą i nie ostatni. Przypomniały mi się wtedy słowa, które kiedyś wcześniej do mnie dotarły:

         można układać dźwięki tak, by dały melodię taką czy inną, ale można dodać dźwięk do dźwięku i spowodować wewnętrzne poruszenie, wzruszenie. Może się to stać na poziomie naszego umysłu i jakby łechtać go, ale może być odebrane poza nim, bez jakichkolwiek wyobrażeń, nastawień, porównań, odniesień do czegokolwiek.

         Nie tylko ja przerwałem swoją pracę, ale również moja ukochana, słysząc płynącą melodię, wyszła z ogrodu i przyszła do mnie. Usiadła obok i przytuliła się. Objąłem ją ramieniem, a głowy nasze zetknęły się. A i koty nagle ni stąd ni z owąd znalazły się przy nas. Trwało to chwilę. Zamknąłem oczy i… zobaczyłem wieczność. Wtedy usłyszałem delikatnie wypowiedziane słowa:

- Pójdę przygotować obiad.

         Patrzyłem za nią jak się oddalała…, jeszcze jeden kwiat tego świata… Podniosłem się i ja. Pozbierałem narzędzia i odniosłem je na miejsce. Ponieważ było bardzo ciepło tego dnia, skryłem się w warsztacie i zająłem czymś innym.  Słońce powoli przesuwało się po nieboskłonie, oznajmiając zbliżającą się porę obiadową, więc zajrzałem do domu i znowuż usłyszałem ciepłe niemal szeptem wypowiedziane słowa:

- Właśnie miałam wyjść po ciebie, bo obiad jest już gotowy.

I przypieczętowała je ciepłym uśmiechem.

- Kochana…, jestem.

         Usiedliśmy przy okrągłym stole, naprzeciw siebie. Po chwili skupienia, zaczęliśmy go spożywać. Jak ranną porą był on prosty, zdrowy, a głównym składnikiem były tym razem ziemniaki i nowalijki z ogrodu. Obiad jednodaniowy, w zupełności wystarczający.

         Kiedy skończyliśmy, tradycyjnie już pozmywaliśmy wspólnie naczynia i położyliśmy się, aby dać odetchnąć naszym ciałom. Przytuleni, w ciszy wczesnego popołudnia, słysząc swoje miarowe spokojne oddechy, pozwoliliśmy naszej świadomości na chwilę odpłynąć. Jednak wewnętrzna czujność nie dała się ponieść i po niedługim czasie przywróciła nas rzeczywistości. Był to często moment, w którym gestami, pocałunkami dziękowaliśmy sobie nawzajem, obdarzaliśmy się, a później z herbatą, czy też kawą wychodziliśmy przed dom na niby ławeczkę, czy do niby altanki koło ogrodu. Wtedy rozmawialiśmy o dokonaniach, spostrzeżeniach dnia, lub siedzieliśmy w milczeniu.

         Popołudniowa pora ma też swój czas, swoją perspektywę. Ożywa przyroda, znów głośniej zaczynają śpiewać ptaki, wszędzie ich pełno, Misiek wyrusza na kolejny obchód, koty znikają gdzieś na łące i buszują, słońce powoli przesuwa się nad Kozią Górkę i niebawem za nią się schowa. Wydłużają się cienie, a zbocza Dranicy i południowy grzbiet aż świecą skąpane w całej jaskrawości promieni, które teraz je otulają. Słychać kukułkę, gdzieś daleko szczekającego psa i wiele innych głosów trudnych do określenia. Zresztą nie ma takiej potrzeby. Wstałem. - Tak, jestem w domu. Pomyślałem. - Nie będąc w domu murowanym, czy też drewnianym, jestem w Domu. Ruszyłem przed siebie ścieżką dookoła, chcąc obejść cały Dom, zaglądając w każdy zakamarek, przyglądając się każdej gałązce, roślinie, podziwiając widoki. Gdzieś w połowie drogi obejrzałem się do tyłu, a po udeptanej ścieżce za mną w podskokach kroczyły koty nasze, a za nimi Misiek, obwąchując co rusz jakieś źdźbła i odnajdując tajemnicze zapachy. Niesamowite, one same z siebie, tak po prostu, niespodziewanie, znalazły się tu, obok. Wracając, wstąpiłem do ogrodu, królestwa ukochanej, któremu całe serce oddała, troszcząc się, pielęgnując, pieszcząc, rozmawiając z roślinami, które w nim rosną i  chroniąc je na różne sposoby. Swoją uwagę poświęca nie tylko tym ozdobnym, upiększającym, ale i wszystkim tym, które żyją dla pożytku naszego. One wiedzą to i choć czasami są chimeryczne, nadobnie jej się odwdzięczają. I znowuż olśnienie, nie jesteśmy tylko my tutaj, nas dwoje, to jest ten cały świat dookoła z nami i my z nim… Nie jesteśmy sami.

         Ukochana już tu jest, w swojej troskliwości, z nimi. Więc powiedziałem jej równie ciepło i miękko, choć te słowa były zbyteczne:

- Pójdę przygotować jeszcze trochę drewna do palenia i wyklepać kosę na jutrzejsze poranne koszenie.

Odwróciła znad roślin głowę swoją i spojrzała mi w oczy. Ujrzałem łagodny, skupiony wyraz twarzy i ciepło, które od niej promieniowało.

         Tak więc najpierw rąbałem pieńki wzdłuż słoi na polana grubsze i drobne drzazgi na rozpałkę, później rozbudziłem piec nasz, by po naszym powrocie do domu, tego starego, murowanego dał nam ciepło upragnione, zasłużone i w końcu przycupnąłem na przyzbie, przyłożyłem kosę ostrzem do babki i jąłem ją klepać specjalnym młoteczkiem, wyciągając jej ostrze do przodu, ostrząc ją tym samym. Był to czas działania, skupienia uwagi na dokładności, precyzji , w ciszy umysłu, mimo jednostajności zajęcia.

Kiedy kończyliśmy swoje prace, prawie jednocześnie, nadchodził powoli zmierzch, gasły jedne po drugim wszelkie jaskrawości, zniknęły również cienie, nadciągnęły nocne chmury, większość ptaków umilkła. Zawitał wieczór dnia tego.
         
listopad 2010
 
LW

środa, 4 kwietnia 2012

Credo


         
Wójtówka, 04.04.2010


Credo

 
 
 
Co było na początku. Czy był początek. Filozofie wschodu mówią, że początków było, jest  wiele, że jak w naturze istnieje rytmiczność i powtarzanie, tak i Bóg, istota wszystkiego, raz przejawia swoją aktywność, a potem przechodzi w stan uśpienia i wtedy nie ma nic. Jednak za każdym razem, gdy „budzi” się, następuje początek nowego, według Jego woli. Można więc powiedzieć, że wszystko co powstaje, z Niego jest, Nim samym. Jego aktywnością poprzez to co stwarza. A kiedy ponownie przechodzi w stan „odpoczynku”, na powrót cały wszechświat przestaje istnieć, w Nim.

         Współczesna nauka, w jednej z teorii, mówi o powstaniu wszechświata jako o wielkim wybuchu, z którego wszystko wzięło początek. Z bardzo gęstej i gorącej osobliwości początkowej, jak to określa, w wyniku ekspansji we wszystkich kierunkach, zrodziła się przestrzeń, czas, materia, energia i oddziaływania, których wcześniej nie było. Cząstki elementarne pramaterii, w wyniku tworzenia i rozszerzania się przestrzeni, poczęły łączyć się w większe, następnie w protony i neutrony, w konsekwencji tworząc atomy, dalej pierwiastki lekkie, a później powstawały pozostałe. Tak rodziła się materia, z której wszystko co istnieje we wszechświecie jest zbudowane. Jedno źródło, ten sam budulec dla wszystkiego co ożywione jak i tego, co pozornie wydawałoby się, że jest martwą materią. Przestrzeń bez granic, czas bez granic, ogromne odległości między jądrami atomów a krążącymi wokół nich elektronami i siły, które według wyższych reguł, wszystkie te elementy we wszechświecie spajają ze sobą w różnych konfiguracjach. Nauka zna ich kilka. Może jest więcej. Dzięki temu świat jest uporządkowany i zróżnicowany, oparty na dynamice przeciwieństw, nie działa chaotycznie, jedno wynika z drugiego. Pojawia się przyczyna, a za nią skutek, wynikające z właściwości, według praw i reguł, które są. Na każdym poziomie organizacji materii, poczynając od atomu i krążących w nim i wirujących elektronów, idąc dalej do jąder komórkowych, genów itd. istnieje zapis informacyjny życia, rozwoju, narodzin i śmierci. Również siły oddziaływań niematerialnych, niosą w sobie kody danych, inicjujące lub wygaszające większość procesów, mających miejsce w otaczającej przestrzeni, tej bliskiej, jak i często bardzo odległej. Dalej głoszą naukowe teorie, że ekspansja materii, w którymś momencie, zatrzyma się i nastąpi jej cofnięcie do początku, do punktu wyjścia i taki proces może powtarzać się wiele razy.

         Kiedy próbuje się ogarnąć wielkość i złożoność wszystkiego co jest we wszechświecie, poczynając od najmniejszego elementu, po granice kosmosu, ciągle rozprzestrzeniającego się, to z ludzkiego, umysłowego punktu widzenia trudno oprzeć się wrażeniu, że nie może być to dziełem przypadku, że musiał to stworzyć i pokierować tym Umysł doskonały, który nie zna granic możliwości. A dokonując tak ogromnego dzieła i panując nad nim, nie mógł popełnić jakiegokolwiek błędu.

         I tu rodzi się pytanie, jaki jest sens i cel stworzenia tego dzieła. Albo może najpierw powinno się dociec, kim jest ów Kreator? Kim jest Bóg?  Wszystkie religie świata nadają Mu osobowy charakter. Mówią o Nim, że jest doskonały, wszechmocny, pełen miłości, że stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, że będąc poza, tworzył na zewnątrz itd… A może jest tylko On i nic innego nie ma, co mogłoby być poza nim i to wszystko co powstaje za Jego wolą, jest nim samym. Kim jest zatem. Kim jest pomiędzy jedną aktywnością a drugą, pomiędzy jednym a drugim światem. Kim w trakcie ekspansji dzieła tworzenia…Absolutem, który jest wszystkim…Siebie kreuje w Sobie. To On. Cały rozprzestrzeniający się kosmos jest w Nim, jest Nim, bo nie ma na zewnątrz, zewnętrzności. Jest tylko On. Kiedy nie ma nic, jest tylko On. 

         Tak…, jeżeli nie jestem w stanie wyobrazić sobie, zrozumieć: na przykład nicości, czyli braku przestrzeni, jakiejkolwiek materii, nieistnienia czasu, to tym samym nie ogarnę rozumem Boga, który mieści się we wszystkim, a więc w tym co jest rzeczywistością realną, jak i tym co nią nie jest.  Jak jest On twórcą wszystkiego i jest wszystkim, tak stworzył i Mnie z siebie, jest Mną. Jestem więc Nim. Może dlatego Jezus powiedział, Ja i Ojciec jedno jesteśmy (Ew. Św. Jana 10.30). Może właśnie w tych słowach zawiera się najgłębsza prawda o Bogu i Człowieku. To On kreuje Siebie na miliardy sposobów i doświadcza to, co jest jego Wiedzą i Mądrością.  

Stwarzając materię ożywioną, na poziomie Człowieka skonstruował Bóg umysł, zdolny dostrzec samego siebie, posiadający umiejętność abstrakcyjnego myślenia. I tenże właśnie, cały czas, przez wieki, próbuje wymknąć się Bogu, narzucając Człowiekowi iluzję odrębnego ja, osobowość jako podmiot, niezależną, swój egoistyczny sposób postrzegania rzeczywistości bazując na ludzkich zmysłach. Nie wie tylko, że z Bogiem wygrać nie może. Bóg nie walczy, Boga jest wszystko, z niego samego jest.

         Rozum ludzki, który miał być narzędziem w rękach Człowieka i służyć mu, jak wszystkie inne organy wewnętrzne, do funkcjonowania jako spójna całość, zawładnął Nim, kreując własną tożsamość. Na wszystkie możliwe sposoby usiłuje on utrzymać się, utrwalić swoją odrębność, konstruując różne filozofie, koncepcje, poglądy, kultury, nawet religie, pod płaszczem których snuje opowieści o niebiańskich światach i sferach duchowych z hierarchiami na różnych poziomach, na podobieństwo tego co jest na ziemi, w których występuje jako odrębna jednostka. Stąd właśnie w świecie rywalizacja, przemoc, agresja, nienawiść, lęk, niepewność, manipulacja, wartościowanie, porównywanie, itd., których źródłem i przyczyną jest właśnie on - umysł. To co zagraża jego istnieniu, bo jest ograniczony, bo jest skończony, budzi w nim lęk i z tym walczy. Wydaje mu się, że zawładnął Człowiekiem. A ponieważ Człowiek to Bóg, nie wygra. Jest to jedno z wielkich doświadczeń Boga.

         Kiedy Człowiek w końcu przejrzy na oczy i zrozumie, że nie jest nikim innym jak samym Bogiem, zobaczy, że wszystko jest doskonałe, ma swoją logikę i głęboki sens, bo jest Bogiem, przejawiającym się na nieskończoną ilość sposobów w harmonii i miłości wewnętrznej. I tak to Człowiek nigdy nie przestanie istnieć, jak Bóg jest wieczny. Dzisiaj jest w cząstce materii, w nicości będzie jednym z Bogiem, Bogiem…

         Jeżeli nie powoduje nami umysł, to jesteśmy w pełni w zamyśle Boga. My jak On, na tym poziomie na jakim jesteśmy, jak Siebie wykreował, w życia doświadczeniu, posługując się boską mądrością, doskonałością i miłością.

         Piękno jest we wszystkim.


                                                           kwiecień 2010
 
LW

Zaduma



Droszków, 06.09.2009


 

Zaduma

 

 
Wszystko co robimy w życiu jest naszym wyborem i konsekwencją naszych decyzji. To nie inni nami powodują. To my sami tak chcemy bardziej lub mniej świadomie. Dlaczego wobec tego tak często jesteśmy rozgoryczeni, niezadowoleni, czy też tęsknimy za czymś co nie jest naszym udziałem…

Co bliższe sercu, tak naprawdę, co jest tą niemożebną tęsknotą…Co rodzi przyjaźń, miłość i zaufanie. Zaufanie, wielkie słowo, a za nim oddanie i dotykanie najczystszych przestrzeni, bez obaw i lęków. Wędrowanie górą i doliną, ciągle przed siebie, na spotkanie z Nieznanym, Nienazywalnym.

Tak więc, co naprawdę jest ważne, najważniejsze, jak już wcześniej wspomniałem, sercu najbliższe, ten blichtr zewnętrzny, powierzchowność, czy to, że można razem kroczyć, by dotykać, muskać prawdziwych uczuć, tych bez formy, nieokreślonych, nienazywalnych, gdzie i słowa przestają mieć znaczenie. Coś zupełnie nowego, inne jakości. I zaczyna się czuć. Jawi się przepływająca energia, ciepło, spojrzenie, które nie potrzebuje słów, zaufanie. Być dokładnie tam i tylko tam gdzie się jest. I nic ponad to.

Teraz należy postawić następny krok, do jeszcze większych rzeczy, do sfer uwalniania magnetyzmu wewnętrznego. Spokojnie, powoli, gubiąc po drodze to co mało istotne, skupiając uwagę na najdrobniejszych rzeczach i czynnościach, jakby odkrywając je na nowo, zacząć zauważać je, rozumieć ich głęboki sens. Te proste czynności, które uczą skupienia uwagi, wyciszenia, dokładności, szacunku dla nich, a tym samym i nas samych.
       
Ale nic to jeszcze wobec tej ogromnej przestrzeni jaką jest życie. Właśnie tutaj, blisko natury, gdzie poddając się jej rytmowi, wsłuchując w jej ciszę, zaczynają docierać dźwięki dotąd niesłyszane, zaczyna się widzieć to wszystko, co było niezauważane, tak jakby odkrywanie świata na nowo. Można zadać sobie pytanie czy warto. Tak podpowiada intelekt, nasz rozum, który rozumie tylko formy określone i rzeczy nazywane, ale czy to on kocha, czy on przeżywa. Czy on jest tym ośrodkiem w człowieku, który jest centrum jego człowieczeństwa. Mówią ludzie, że sercem należy się kierować, ale nie wiedzą co mówią, nie rozumieją tego co mówią, bo wszystko poddają klasyfikacji rozumu, a on przecież jest tylko instrumentem, który ma pomagać, a nie decydować.

 Mówiłem o tym wiele razy, że są magiczne słowa, słowa pytania, takie jak „dlaczego”. Kiedy się je zadaje, nie szukając prostych odpowiedzi, a próbuje wniknąć w istotę zjawisk i zdarzeń nas otaczających i kiedy w ogóle nie próbuje się na nie odpowiedzieć, dokonuje się w człowieku powoli przemiana i serce dochodzi do głosu. Zaczyna się czuć sercem, rozumieć sercem, gdzie nie ma słów. I wtedy zmysły takie jak słuch, wzrok, dotyk, smak wchodzą na inne częstotliwości, stają się jeszcze bardziej wrażliwe, jeszcze bardziej czułe. Zaczyna się „widzieć” całym sobą, całą istotą człowieczą. I oto znikają wszelkie lęki jeden po drugim, wszelkie zmartwienia. Zaczyna się być tu i teraz, do końca.

 I to wszystko jeszcze nic wobec tych energii ukrytych w człowieku, które wreszcie można zacząć uwalniać i używać, bo i po to one są w nas. Spójność istnienia, tego kosmosu na zewnątrz jak i w nas jest naturalnym ich przepływem. Kiedy ta świadomość staje się faktem w życiu człowieka, okazuje się, że nie ma rzeczy niemożliwych. To nie jest wiara, wiara w cokolwiek, to jest wiedza, to jest mądrość, która uwalnia się z głębin istoty ludzkiej. Tak to rodzi się jedność z Istnieniem, z Istotą. Zacierają się wszelkie granice, znika początek jak i koniec. Nie ma narodzin i nie ma śmierci. Jest się. Trudno ten stan opisać słowami, wręcz jest to niemożliwe. Przychodzi taki moment, że się to zaczyna czuć, że się to wie. Prawdziwe życie, nie ułuda, iluzja, projekcja, a transformacja. Jest wielu, którzy dotarli do tej granicy - niegranicy i przekroczyli ją. Są po nich ślady w różnej formie pozostawione, dla wielu niezrozumiałe, nie do pojęcia, nie do ogarnięcia, bo poza rozumem istniejące.

 Cała wielkość i potęga istnienia zawiera się nie w słowach, nawet nie w myślach, a w tej pewności wypływającej z głębokości istoty ludzkiej i wtedy jest spokój i harmonia z wszelkim stworzeniem. Wszystko zaczyna być ważne, każda najdrobniejsza chwila, ułamek sekundy.

 Kiedy człowiek ze swego wnętrza ma potrzebę uwolnienia tej niesamowitej radości, która jawi się niespodziewanie, w sposób niewytłumaczalny i chce ją wyrazić na przykład głosem, czy też przy pomocy jakiegoś instrumentu muzycznego, choćby nim miała być tylko piszczałka przez niego zrobiona, to zrodzi się muzyka pełna harmonii, doskonała, będąca wibracją przenikającą wszystko dookoła, nigdy nie powtarzalną, zawsze nową. Ale jeżeli dopuści się do głosu rozum, to wszystko znika. Okazuje się, że się nie umie grać. I żeby się nauczyć tej sztuki, to trzeba wiele uczyć się i ćwiczyć. Ale można też biorąc jakikolwiek instrument do ręki, chcieć go zrozumieć, badać, doświadczać, by odnaleźć choćby ten jeden dźwięk, który z wewnętrznymi pokładami w nas zawspółbrzmi.

Tak wiele jeszcze zakryte, do ogarnięcia, do dotknięcia, jak ten Kosmos, który w sposób nieustający, ciągle się rozprzestrzenia.

Kiedy nie ma hałasu, tego na zewnątrz i tego od wewnątrz człowieka, zaczyna się słyszeć, przyrodę, która mówi, szumem wiatru, śpiewem ptaków, kroplami deszczu, docierają odgłosy płatków śniegu opadających na ziemię…słychać jak ziemia oddycha, jej zapachy stają się wyraziste…I to wszystko to dopiero początek, bo ten język przyrody, nie jest przypadkowym bełkotem. Natura przemawia, z nami rozmawia. Do każdego oddzielnie coś mówi. Z czasem przyjdzie jej zrozumienie. To są wibracje, nakładanie się fal potęgujących amplitudę, w konsekwencji mających moc sprawczą. Moc nigdy nie wbrew, a potęgującą harmonię.

To nic, że jest tak jak jest w tej chwili. Decyzje podejmuje się cały czas, w każdej momencie. Jakie są, zależy tylko od nas samych, od każdego człowieka oddzielnie. Najczęściej są one wynikiem naszych przemyśleń, w oparciu o wiedzę, doświadczenie, ale może się zdarzyć, że to co jest najbardziej wewnętrznym udziałem człowieka, jego najgłębszą tęsknotą dotykającą pochodzenia – skąd przyszedłem, przebije się przez wszelkie racje i wypłynie na wierzch i cała logika, tak skrzętnie kultywowana legnie w gruzach. To będzie wtedy nowe narodzenie, do życia uświęconego.


              wrzesień 2009
 
LW

Poranek.


Poranek





Cztery pory dnia 
  Poranek, Dzień, Wieczór, Noc
        (reminiscencje z Droszkowa - wiosna 2009)



 Obudziłem się… Otworzyłem oczy, rozejrzałem dookoła…, zobaczyłem ledwie widoczne znajome kontury stołu, krzeseł, pieca kaflowego w kącie, okien i zegara wiszącego między nimi na ścianie. Wskazywał piątą rano. Chwilę wcześniej nie było mnie tutaj. Tylko ciało leżało pogrążone we śnie. Gdzie byłem, za nim się obudziłem…
 Wstałem, dotknąłem bosymi stopami podłogi. Jej chłód momentalnie rozwiał reszki sennych marzeń i przywrócił rzeczywistości. No tak, gdzieś wcześniej wędrowałem, miałem jakiś cel, nie byłem sam… Z trudem próbowałem sobie przypomnieć historię zza zasłony...
 Podszedłem do pieca. Ciągle jeszcze był gorący. Oparłem się plecami o niego i poczułem jak całe mrowie cieplnych igiełek wnika w nagie ciało. Na stole obok parzyła się już poranna kawa. Cisza, żadnego szmeru. Wsłuchuję się i nie wiem, czy w obecność tu i teraz, czy tę co przed chwilą odeszła, jakbym chciał coś usłyszeć… 
 Tak,... już czas, by wyjść na spotkanie dnia nowego. Ubrałem się ciepło, bo i pora roku, kiedy rano zimno. Wyszedłem z kawą przed dom i przycupnąłem na niby ławeczce, bo z dwóch pieńków i deski poziomo położonej zbudowana. Zaczerpnąłem zimnego, rześkiego powietrza, potem haust kawy, zapaliłem papierosa, i wpatrzyłem się i wsłuchałem w wynurzający się z mroku poranek. Wszystko było uśpione, ale noc powoli zamykała swe oczy.  Niebo zrobiło się blade i z każdą chwilą traciło intensywność nocnego obrazu. Z nielicznych domów ulatują resztki snów, najróżniejszych i przedziwnych. Czmychają wraz z nietoperzami nocnych harców, gdzieś za góry, a może w przestrzeń kosmiczną, nieodgadnioną, z niknącymi gwiazdami. A wszystko w majestacie panującej ciszy, którą potęguje szemrzący nieopodal potok, zwany przez miejscowych Droszówką.
 Słońce jeszcze gdzieś za górami. Zbocza Dranicy osnuwa siwa mgiełka tak, że tylko szczytowe świerki wyraźnie rysują się na tle bladego nieba. Natomiast łąki przy potoku pokryte są srebrną szatą. Niepostrzeżenie robi się coraz jaśniej. W tej ciszy, budzącego się dnia, usłyszałem pierwsze nieliczne głosy ptaków. Powietrze nabrzmiałe wiosennym przebudzeniem, jest rześkie i chłodne. Wiatr, który często tu hula, gdzieś się zawieruszył, tak więc konary drzew tkwią nieporuszone, jeszcze bez liści, ale już z pąkami. Niebawem obudzą się i wypełnią przestrzeń pomiędzy nimi. Siedziałem cichutko, całym sobą wtopiony w ten poranny pejzaż…
 Ptasich głosów przybywało… Tak to rozpoczął się poranny koncert na wiele głosów. W dalszej i bliższej perspektywie jawiły się kolejne, jedne będące tłem, inne pojedyncze, popisem solowym, a przestrzeń obecna dookoła, niosła je po całej dolinie. Delikatne.., subtelne trela.., przechodziły z pierwszego planu w drugi, czyste.., bez fałszu.., niosły się gdzieś, hen, daleko… gdzieś, gdzie słychać było dzięcioła i myszołowa, a może jastrzębia wysoko kołującego na niebie i wydającego od czasu do czasu charakterystyczne jęki. Czas zatrzymał się … Misterium poranka codziennego, nabożeństwo, którego udziałem byłem ja i nie wiem, może ktoś jeszcze. Milczałem, słuchałem i patrzyłem dookoła… W końcu gdzieś obok szczytu Dranicy błysnął pierwszy promień słońca, zajrzał tu na chwilę, by moment później całe słońce jęło powoli wynurzać się zza góry…
 Zamyśliłem się…
 Mała wioska, położona w dolinie otoczonej z trzech stron grzbietami gór, z których to wypływa potok, przez nią przepływający i górującym nad nią Ptasznikiem, to Droszków. Taka jej oficjalna nazwa, choć są tacy, którzy mówią Droszów. Położona na krańcu tego kraju, w Ziemi Kłodzkiej, dla całej Ziemi zupełnie niewidoczna, dla Kosmosu nawet pyłem nie będąca. Kiedyś, zapewne trochę więcej niż pół wieku wstecz była dużą wioską, dzisiaj trudno powiedzieć jaki jest jej charakter. Jeszcze nie tak dawno, pięć, dziesięć lat temu było tu kilka gospodarstw, na łąkach pasły się krowy, po drogach jeździły zaprzęgi konne, kosiarze klepali kosy. Życie toczyło się na zewnątrz, na dworze wśród łąk i gór.
 Dzisiaj jest tu pusto, stare domy z zabudowaniami gospodarczymi, opuszczone niszczeją, popadają w ruinę, lub już ich nie ma, nieliczne ratowane zmieniają charakter zastosowania, kilka nowych nie z tej epoki, a ludzie, którzy tu mieszkają, codziennie rano dojeżdżają swoimi samochodami do pracy, do miasteczka niedaleko oddalonego. Jest ich na razie niewielu. Mała, ni to wioska, jak długo jeszcze pozostanie taka, zależy od samych jej mieszkańców. Ilu nowych tu nastanie, ile nowych domów wyrośnie według współczesnych technologii, czy zrobi się ruch na tej jednej drodze jaka tutaj jest, czy zapanują miejskie zwyczaje, które już teraz niepostrzeżenie się tu wkradają, dzisiaj trudno powiedzieć, ale zagrożenie jest ogromne.
 Już dzisiaj przez Droszków przejeżdżają współczesne limuzyny, drzewa stają się niewygodne i trzeba je wycinać, nie ma kosiarzy z kosami… Teraz od wiosny do jesieni kosi się kosiarkami spalinowymi, powodując dużo hałasu i kosi się nie dla pożytku jakiegoś, a tylko po to by w konkursie z innymi wioskami na najpiękniejszą, wygrać i zająć pierwsze miejsce dla niewiele wartej nagrody.
 Jeżeli tak się będzie działo dalej, przestanie Droszków wtedy być małą, zagubioną w świecie, cichą niby wioską. Takich miejsc jest wiele, są wszędzie. Gdzieś człowiek zgubił sens swojego istnienia, oddając się w niewolę współczesnej rzeczywistości…

 Ale wracając do dnia dzisiejszego, kiedy tak siedziałem na niby ławeczce przed domem, chłód poranka poczułem w końcu na sobie, więc wstałem i wszedłem na powrót do izby…


                                                                                            październik 2009
 
LW