poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Dzień.


Dzień




Cztery pory dnia 
  Poranek, Dzień, Wieczór, Noc
        (reminiscencje z Droszkowa - wiosna 2009)

         
          I tak zaczął się dzień nowy. Kolejny, z kalendarza wyjęty. Który z kolei…, nie wiem tego dzisiaj. Jakiś dzień tygodnia, miesiąca, roku. Wszystkie są jedną całością, jednym ciągiem, jakby życie całe było takim niekończącym się dniem, choć ciągle w nim coś umiera i rodzi się na nowo. Jedno było pewne, była wiosna.
Tak właśnie zaistniał dla mnie Droszków, misternie tkany siłami dwojga ludzi, przez ponad rok, by w końcu można było w nim zamieszkać. W starym gospodarstwie, z którego już dawno wszelkie ciepło życia uleciało, dobrze miały się tylko pająki i myszy buszujące po resztkach, pozostałościach poprzedniej świetności, choć może różnie z tym było. Legendy i opowieści sobie, a to co zostało, mówiło zupełnie coś innego i do tego ten biedny i samotny pies uwiązany na łańcuchu do poprzedniej epoki.  Smutny i zimny z odpadającymi tynkami, popadający w ruinę dom, może podzieliłby los wielu innych, które już się rozsypały, lub czeka podobny los. Był to przygnębiający widok, w tej pięknej dolinie stworzonej siłami natury, gdzie trawy, rośliny zielne i lasy żyją, i z tego faktu nic sobie nie robią.

         Tworzyliśmy to miejsce wspólnymi siłami, we dwoje, z pomocą innych, by na nowo ożyło i mogło współbrzmieć ze swym otoczeniem. Wiele prac już za nami, ale i wiele jeszcze przed. Dlatego każdy dzień wypełniony był działaniami po brzegi.

         Wróciłem do kuchni, która była zarazem pokojem dziennym, według starej tradycji wiejskiej. To miejsce, w którym przyrządzało się posiłki, spożywało, odpoczywało, spało, spotykało z innymi ludźmi, prało, kąpało i często spało. I tak też zostało. I nam podobnie ta izba służyła. Duża, przestronna ożyła na nowo. Wprawdzie nad nią, na piętrze, remontowaliśmy pokój-sypialnię z pracownią komputerową, bo to czasy współczesne, początek 21 wieku, to jednak, a tym bardziej zimą, kuchnia pozostała centrum naszego życia.

         Światło dzienne przez małe okienka już wkrada się bezszelestnie wypierając mroki z zakamarków, a kształty nabierają wyrazistości. Cisza, spokój i czas, którego tu nie ma, mimo wiszącego na ścianie zegara, odmierzają rytm działań. Sercem jest piec, jeszcze do niedawna stary, remontowany, dzisiaj po wyburzeniu tamtego, nowy, rękami zduna postawiony, oddaje resztki ciepła. Nadeszła pora, by go obudzić. To jedna z pierwszych czynności. Po wybraniu popiołu, następuje ceremonia rozpalania go na nowo. Zresztą wszystkie czynności jakie się tu wykonuje, w tym miejscu, w tej dolinie, w Droszkowie, są namaszczone wyjątkowością, nic nie powszednieje. Tak więc drobne szczapki, których zapas jest dosuszany na nim, układa się na rusztach i trzeba wiedzieć jak, by od jednego przyłożenia zapalonej zapałki, zajęły się. Nad poszczególnymi drewienkami pojawiają się pojedyncze płomyki. Trwa to chwilę, gdyż za moment całe wnętrze wypełnione jest jasnym blaskiem żywego ognia. Przymykam drzwiczki, słychać trzaski i huk ognia. Teraz on mówi, to jego czas. Grzeje płytę, na której stoją już garnki z wodą. Powoli rozchodzi się ciepło po całej izbie. Jak żywa istota z duszą, jest tutaj.

         Nadeszła teraz pora na zwierzaki, które pod drzwiami, w sieni, przypominają o swoim istnieniu. To „Misiu”, który odzyskał wolność i chadza swoimi ścieżkami. Ma swój świat, ale i do nas się przewiązał i lubi być pieszczony. Zresztą nie tylko on, bo koty „Maciuś” i „Tygrys” tak samo, są i łaszą się, a potem znikają na pół dnia, lub wylegują w słońcu, bacząc na to, co my robimy i gdzie jesteśmy. Kiedy szykuję im jedzenie, czy też ukochana, kręcą się między nogami, gadają, ocierają, by za chwilę skupić się na swoich miskach. To pierwsze stworzenia, które są z nami. Może będzie ich więcej. Owieczki, koza, krowa, koniki huculskie,… zobaczymy.

Obcowanie ze zwierzętami jest jedną z dróg do zrozumienia, oczyszczenia z wszelkiego pyłu tej jakże pogmatwanej epoki. Tu się nie jest ich panem, ani sobie panem, się współistnieje. Nie jest się panem kogokolwiek czy też czegokolwiek. I kiedy tak się jest, z wnętrza serca wypływa miłość do wszystkiego, rodzą się więzi niezależne, przychodzi głęboka świadomość współistnienia i drogi którą się kroczy…

„Misiu” właśnie znika za załomem domu, gdzieś go niesie, koty najedzone przeciągają się i też za chwilę wymkną wedle swej natury, na łąki.

         Wreszcie chwila dla nas. Toaleta poranna. Miska na ławie z ciepłą wodą, mydło i tylko tyle, ile naprawdę potrzeba. Był czas, kiedy po wodę chodziło się do studni i było jej  ile się przyniosło. Dzisiaj jest już bieżąca, z kranu, ale pozostało nam to, że się jej nie zużywa więcej. Kiedy nic człowieka nie goni i żyje w spokoju, pojawia się czas na wszystko, tak więc widzimy się w czynnościach jakie wykonujemy. Dostrzegamy każdy ruch zamierzony czy też nie i nagle okazuje się, że w tym wszystkim zawarte jest nieopisane piękno. Taniec rąk, nóg, tułowia, głowy i zachwyt nad tym cudem. Ten zachwyt nie opuszcza nas przez cały dzień i co rusz o sobie przypomina. W końcu śniadanie na stole. Niewiele do siebie mówimy, całą resztę wyrażają gesty, wyrazy twarzy, które promieniują otwartością, gdzie zbędne są słowa: zaufanie, oddanie, umiłowanie… A śniadanie… proste, zdrowe i… skromne. Chleb, masło, herbata, szczypior, czasem jajecznica, czy też ser, spożywane w milczeniu i smakowaniu. Nie wiem jak to wyrazić; ale nie ma w tym jakiegoś wynaturzonego dogadzania podniebieniu, raczej zwyczajne napełnianie się energią, by żyć dalej, z poczuciem piękna, łaskawości, dobrotliwości i nie wiem czym jeszcze...

         Słońce podnosi się coraz wyżej, tak więc pełni nowych sił, podejmujemy wyzwania dnia tego, wynikające z naturalnych potrzeb. Są prace, które uzgadniamy razem, ale jest wiele takich, które w sposób naturalny przypisane są ukochanej czy też mnie. Te jak i wszystkie inne, jeśli wykonuje się w poczuciu zrozumienia ich istoty i pełnej akceptacji, przynoszą radość z istnienia, współistnienia z przyrodą, która dookoła w wiosennym przebudzeniu aż wrze. Każde zajęcie, choćby najcięższe było, wykonywane w skupieniu, roztropnie, w poszanowaniu własnego ciała, które wraz z nami, jako jedna całość podejmuje wzywanie, przynosi rezultat oczekiwany we właściwym sobie czasie. Nie ma tu miejsca na dyktat umysłu, bo często jest on złym doradcą i przyczyną porażek takich czy innych. Tak więc, kiedy się pracuje w głębokim zrozumieniu, to każda trudność jest do pokonania i w tym działaniu jest również czas na odpoczynek, refleksję, na widzenie wszelkich zjawisk, które mają miejsce dookoła w każdej chwili.

         Ludzie szukają szczęścia. Czasami wędrują po całym świecie, aby je znaleźć i nie jest im dane. Szukają w posiadaniu, i wydaje im się, że ta kolejna rzecz, którą posiądą wreszcie wybawi ich z udręki życia, że przyniesie upragnioną wolność i radość, ale ciągle tak się nie staje. Mówią, to moje, to i tamto i odgradzają się z lęku przed utratą. Mają wrażenie, że są lepsi od innych, a tak naprawdę skrywają to, co jest ich ubóstwem. W końcu, zmęczeni powoli gasną. Rozgoryczeni, zgorzkniali, powoli ślepną, głuchną i ostatnią iskrę nadziei zaczynają pokładać w raju, który kiedyś tam w ich mniemaniu po śmierci nastanie. Nie wiedzą, że ten raj jest tu na Ziemi, w każdej chwili i nie ma innego. Nie ma innego miejsca jak to tu, teraz.

Więc jak dotrzeć w to miejsce, miejsce tu i teraz. Początek jest w nas samych. To bardzo proste, a jednocześnie tak niewielu udaje się. Potrzeba uwolnić się od własnego umysłu, jego strachów i lęków, zależności od autorytetów, tym samym jego dyktatu i zacząć żyć w wolności. Kiedy dokona się tego pierwszego kroku, powoli przychodzi zrozumienie wielu, a z czasem wszystkiego. I wraca się do raju utraconego, inaczej mówiąc zaczyna obcować z Istnieniem, istotą wszystkiego i wszystko staje się jednym w wielości.

Ale wracając do dnia dzisiejszego, to właśnie takie miejsca jak to, w Droszkowie, mogą ułatwiać to poznanie, gdzie w sposób naturalny i zamierzony, jeszcze wiele się dzieje dookoła i jawi, jak żywa tablica z wielkimi literami prawdy, która jest wieczna.

Wystarczy zacząć uważniej przyglądać się naturze, zauważać na przykład plejadę kolorów i wzorów motylich skrzydeł, łąkowych kwiatów itd., itd. Kiedy zacznie się widzieć wszelki ruch i słyszeć dźwięki, które ona wydaje, to staniemy urzeczeni. Niesamowite, ten świat przecież tańczy nieustannie wzorami, muzyką, ruchem, śpiewem i kolorami.

Droszówka gada, bulgocze, szemrze, ale może też huczeć potężną mocą. Mieliśmy okazję poznać ją i z tej strony. Łagodność i potęga jest we wszystkim co nas otacza, dlatego mając oczy i uszy otwarte i żyjąc w czujności sami stajemy się wielcy i potężni. A wszystko to, to jest jedno.

Czy żniwiarz z kosą nie jest tancerzem? Czy zbierając kamienie, również nie tańczę. A uprawiając ziemię, hodując rośliny, zbierając zioła, runo leśne, gotując, sprzątając, idąc po górach itd., itd., również nie tańczę? A tańcząc nie tańczę…?

         Ani spostrzegłem się jak słońce obwieściło swój półmetek na tej półkuli ziemi, w zenicie, nad Droszkowem. Skryłem się w cieniu. Nieopodal, też w cieniu leżał Misiu. Jaka ulga…, rozedrgane mięśnie pieściły mnie swym zmęczeniem. Zatopiłem się na moment w bezruchu, niebycie, czując i nie wyrażając, jakby mnie nie było tutaj. To jak błogostan, z którego po chwili wynurzyłem się i sięgnąłem po flet obok mnie leżący i popłynęły w przestrzeń dźwięki pojedyncze, a po policzkach płynęły łzy. Wzruszyłem się, nie pierwszy raz zresztą i nie ostatni. Przypomniały mi się wtedy słowa, które kiedyś wcześniej do mnie dotarły:

         można układać dźwięki tak, by dały melodię taką czy inną, ale można dodać dźwięk do dźwięku i spowodować wewnętrzne poruszenie, wzruszenie. Może się to stać na poziomie naszego umysłu i jakby łechtać go, ale może być odebrane poza nim, bez jakichkolwiek wyobrażeń, nastawień, porównań, odniesień do czegokolwiek.

         Nie tylko ja przerwałem swoją pracę, ale również moja ukochana, słysząc płynącą melodię, wyszła z ogrodu i przyszła do mnie. Usiadła obok i przytuliła się. Objąłem ją ramieniem, a głowy nasze zetknęły się. A i koty nagle ni stąd ni z owąd znalazły się przy nas. Trwało to chwilę. Zamknąłem oczy i… zobaczyłem wieczność. Wtedy usłyszałem delikatnie wypowiedziane słowa:

- Pójdę przygotować obiad.

         Patrzyłem za nią jak się oddalała…, jeszcze jeden kwiat tego świata… Podniosłem się i ja. Pozbierałem narzędzia i odniosłem je na miejsce. Ponieważ było bardzo ciepło tego dnia, skryłem się w warsztacie i zająłem czymś innym.  Słońce powoli przesuwało się po nieboskłonie, oznajmiając zbliżającą się porę obiadową, więc zajrzałem do domu i znowuż usłyszałem ciepłe niemal szeptem wypowiedziane słowa:

- Właśnie miałam wyjść po ciebie, bo obiad jest już gotowy.

I przypieczętowała je ciepłym uśmiechem.

- Kochana…, jestem.

         Usiedliśmy przy okrągłym stole, naprzeciw siebie. Po chwili skupienia, zaczęliśmy go spożywać. Jak ranną porą był on prosty, zdrowy, a głównym składnikiem były tym razem ziemniaki i nowalijki z ogrodu. Obiad jednodaniowy, w zupełności wystarczający.

         Kiedy skończyliśmy, tradycyjnie już pozmywaliśmy wspólnie naczynia i położyliśmy się, aby dać odetchnąć naszym ciałom. Przytuleni, w ciszy wczesnego popołudnia, słysząc swoje miarowe spokojne oddechy, pozwoliliśmy naszej świadomości na chwilę odpłynąć. Jednak wewnętrzna czujność nie dała się ponieść i po niedługim czasie przywróciła nas rzeczywistości. Był to często moment, w którym gestami, pocałunkami dziękowaliśmy sobie nawzajem, obdarzaliśmy się, a później z herbatą, czy też kawą wychodziliśmy przed dom na niby ławeczkę, czy do niby altanki koło ogrodu. Wtedy rozmawialiśmy o dokonaniach, spostrzeżeniach dnia, lub siedzieliśmy w milczeniu.

         Popołudniowa pora ma też swój czas, swoją perspektywę. Ożywa przyroda, znów głośniej zaczynają śpiewać ptaki, wszędzie ich pełno, Misiek wyrusza na kolejny obchód, koty znikają gdzieś na łące i buszują, słońce powoli przesuwa się nad Kozią Górkę i niebawem za nią się schowa. Wydłużają się cienie, a zbocza Dranicy i południowy grzbiet aż świecą skąpane w całej jaskrawości promieni, które teraz je otulają. Słychać kukułkę, gdzieś daleko szczekającego psa i wiele innych głosów trudnych do określenia. Zresztą nie ma takiej potrzeby. Wstałem. - Tak, jestem w domu. Pomyślałem. - Nie będąc w domu murowanym, czy też drewnianym, jestem w Domu. Ruszyłem przed siebie ścieżką dookoła, chcąc obejść cały Dom, zaglądając w każdy zakamarek, przyglądając się każdej gałązce, roślinie, podziwiając widoki. Gdzieś w połowie drogi obejrzałem się do tyłu, a po udeptanej ścieżce za mną w podskokach kroczyły koty nasze, a za nimi Misiek, obwąchując co rusz jakieś źdźbła i odnajdując tajemnicze zapachy. Niesamowite, one same z siebie, tak po prostu, niespodziewanie, znalazły się tu, obok. Wracając, wstąpiłem do ogrodu, królestwa ukochanej, któremu całe serce oddała, troszcząc się, pielęgnując, pieszcząc, rozmawiając z roślinami, które w nim rosną i  chroniąc je na różne sposoby. Swoją uwagę poświęca nie tylko tym ozdobnym, upiększającym, ale i wszystkim tym, które żyją dla pożytku naszego. One wiedzą to i choć czasami są chimeryczne, nadobnie jej się odwdzięczają. I znowuż olśnienie, nie jesteśmy tylko my tutaj, nas dwoje, to jest ten cały świat dookoła z nami i my z nim… Nie jesteśmy sami.

         Ukochana już tu jest, w swojej troskliwości, z nimi. Więc powiedziałem jej równie ciepło i miękko, choć te słowa były zbyteczne:

- Pójdę przygotować jeszcze trochę drewna do palenia i wyklepać kosę na jutrzejsze poranne koszenie.

Odwróciła znad roślin głowę swoją i spojrzała mi w oczy. Ujrzałem łagodny, skupiony wyraz twarzy i ciepło, które od niej promieniowało.

         Tak więc najpierw rąbałem pieńki wzdłuż słoi na polana grubsze i drobne drzazgi na rozpałkę, później rozbudziłem piec nasz, by po naszym powrocie do domu, tego starego, murowanego dał nam ciepło upragnione, zasłużone i w końcu przycupnąłem na przyzbie, przyłożyłem kosę ostrzem do babki i jąłem ją klepać specjalnym młoteczkiem, wyciągając jej ostrze do przodu, ostrząc ją tym samym. Był to czas działania, skupienia uwagi na dokładności, precyzji , w ciszy umysłu, mimo jednostajności zajęcia.

Kiedy kończyliśmy swoje prace, prawie jednocześnie, nadchodził powoli zmierzch, gasły jedne po drugim wszelkie jaskrawości, zniknęły również cienie, nadciągnęły nocne chmury, większość ptaków umilkła. Zawitał wieczór dnia tego.
         
listopad 2010
 
LW

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz